Stefan Laudyn | Warszawska Fundacja Filmowa
Festiwal filmowy w Cannes odbył się w tym roku po raz sześćdziesiąty siódmy. Lazurowe Wybrzeże, palmy, czerwony dywan, gwiazdy, bankiety, limuzyny – znacie to z telewizji czy pism ilustrowanych. Wszyscy są piękni, uśmiechnięci, elegancko ubrani i ładnie pachną.
Obowiązkowym strojem jest smoking. W ostateczności czarny garnitur, za to koniecznie z muszką. Czerwonym dywanem wchodzimy po dwudziestu czterech schodach do najsłynniejszej sali kinowej świata – Grand Théâtre Lumière. Po bokach tłum fotoreporterów. Dalej morze ludzi. Na górze schodów witają gości dyrektor i prezydent festiwalu. Jeśli jesteś gwiazdą, to fotoreporterzy z obu stron schodów będą wrzeszczeć twoje imię. Jeśli nie jesteś, to musisz spokojnie zaczekać na koniec seansu. Na wszystkich schodzących schodami po filmie czekają fotografowie, którzy chętnie zrobią ci zdjęcie. W momencie, kiedy pomyślisz sobie, że to miło, że nawet we Francji cię rozpoznają, dostaniesz od fotografa wizytówkę, z której dowiesz się jak kupić odbitkę.
Zaproszenia do sali Lumière są przedmiotem pożądania. Kobiety spędzają kilka godzin na przygotowaniach do przejścia czerwonym dywanem. Potem w kinie i tak gaśnie światło…
Cały cykl – przebranie się za pingwina, odstanie w kolejce do wejścia, samo wejście, czekanie na ekipę filmu, seans, a potem wyjście, celebrowane prawie tak jak wejście – zajmuje kilka godzin.
Nie mam tyle czasu. Te same filmy można obejrzeć na pokazach branżowych. Profesjonaliści przyjeżdżają do Cannes przede wszystkim na targi filmowe – Marché du Film. Wielu z nich nie ogląda ani jednego filmu z oficjalnego festiwalowego programu. Część z nich nie ma w ogóle czasu na oglądanie filmów, nawet na targach, gdzie odbywa się około półtora tysiąca pokazów. Dziesięć dni canneńskich targów to, co roku, dni najintensywniejszej pracy dla międzynarodowej branży filmowej. Poranne pokazy zaczynają się o ósmej trzydzieści, a nocne imprezy często trwają do rana.
Uczestnicy targów dzielą się na trzy kategorie: tych, którzy kupują, tych, którzy sprzedają i tych, którzy się kręcą. Ponieważ film z ogromną siłą przyciąga narcyzów i mitomanów, więc czasami trudno się zorientować, kto jest kim.
Najbardziej kretyńskie pytanie, jakie co roku słyszę kilka razy w Cannes brzmi:
– Kiedy przyjechałeś?
Pytający nie oczekuje odpowiedzi, nie słucha jej nawet. Odpowiedź nie ma znaczenia. Pytającego nie obchodzi, kiedy przyjechałem ani kiedy wyjadę. Do tego moja odpowiedź, niezależnie od tego czy będzie brzmiała „dzisiaj”, „wczoraj”, „przedwczoraj”, czy „trzy dni temu”, będzie w zasadzie końcem rozmowy. Sytuacja powtarza się co roku. Nie wiem, o co chodzi. Może o to, że nie mamy sobie nic do powiedzenia?
Podobno potrafimy zapamiętać ograniczoną liczbę ludzi. Gdzieś wyczytałem, że górny limit to około tysiąca osób. Cannes jest miejscem bardzo gęsto ułożonych spotkań. Ja odbywam je ze średnią prędkością dwóch na godzinę przez dziesięć dni pod rząd. Do tego codzienne cocktaile, bankiety czy kolacje, na których odbywa się intensywny networking, czyli nawiązywanie przydatnych kontaktów. Zwykle trzeci i czwarty dzień festiwalu stanowią swoiste apogeum. Osoby o dużym talencie do nawiązywania znajomości potrafią w ciągu jednej edycji Cannes rozdać kilkaset wizytówek. Po powrocie trzeba odrobić pracę domową, czyli wszystko posegregować, nanieść do bazy danych, no i przede wszystkim przypomnieć sobie, kto jest kto.
Przekroczenie krytycznej liczby kontaktów powoduje zamęt. Są tacy, co zapamiętują twarze, ale nie potrafią ich dopasować do nazwiska. Inni mają świetną pamięć do imion i nazwisk, ale tylko w formie pisanej. Jeszcze inni zapominają wszystko. Sprawę ułatwia do pewnego stopnia filmowa książka adresowa, czyli strona www.cinando.com, na której można znaleźć ponad 50.000 osób z branży. Wielokrotnie byłem świadkiem, ale również uczestnikiem doraźnych działań identyfikacyjnych. Zaraz, zaraz, kto to jest…? Dyndająca na piersiach identyfikowanego zawieszka ze zdjęciem, nazwiskiem i nazwą firmy zwykle w takich sytuacjach odwraca się do nas niewłaściwą stroną. Uniwersalna odpowiedź na pytanie „skąd my się znamy?” brzmi, że z zeszłego roku w Cannes. Albo z jakiegoś innego festiwalu. Oczywiście jest to ordynarna ściema, bo nie sposób sobie wszystkich przypomnieć. Chyba tylko raz usłyszałem piękne, szczere i proste słowa:
– Przepraszam, chyba się kiedyś poznaliśmy, ale nie pamiętam, jak pan się nazywa.
W Cannes spotykają się przedstawiciele ponad stu krajów, ludzie różnych kultur, mający różne poczucie czasu i przestrzeni. Dość powszechną formą kontaktu jest pocałunek. Argentyńczycy całują raz, Francuzi dwa, Holendrzy trzy. Iranki nie podają mężczyznom rąk, a próba pocałowania Iranki może się bardzo źle skończyć.
Między brzegiem morza a bulwarem Croisette rozciąga się rząd białych pawilonów, gdzie mają swoje stoiska poszczególne kraje. Przed każdym pawilonem powiewa flaga. Polskiego pawilonu nie ma, bo Polska jako bardzo bogaty kraj wynajmuje wielki apartament w Grand Hotelu, gdzie na przyjęciach można się najeść foie gras (po polsku: pasztet strasburski).
Narodowe pawilony, mimo daleko posuniętej uniformizacji wystroju, bardzo się różnią charakterem. Upraszczając, jedne narody są bardziej uśmiechnięte od drugich. Do pawilonu amerykańskiego można wejść tylko po wcześniejszym zarejestrowaniu się. Przed pawilonem brytyjskim dwie panie z czytnikami kodów zbierają dane z identyfikatorów. Do pozostałych po prostu wchodzimy, umówieni lub nie. Obsługa stoiska zwykle obdarowuje nas materiałami promocyjnymi, nierzadko prezentami. Zaufani goście dostają płyty DVD. Około piątej po południu w wielu pawilonach rozpoczyna się tak zwana happy hour, która nierzadko trwa znacznie dłużej niż wskazywałaby nazwa. Stajemy przed wyborem:
– wino i rakija – pawilon południowo-wschodniej Europy (Bośnia, Bułgaria, Chorwacja, Cypr, Macedonia, Serbia, Słowenia),
– raki – Turcja,
– piwo i kofola* – pawilon czesko-słowacki,
i tak dalej. Po jakimś czasie mieszają się napoje i języki…
Jednak istotą Cannes pozostają filmy. Każde spotkanie ze sprzedawcą oznacza wysłuchanie opowieści o filmach, co jest podobne do wąchania próbek perfum – po trzecim zapachu nie pamiętam poprzednich. Największa sztuka to opowiadanie o filmach, których jeszcze nie ma, w celu wyciągnięcia pieniędzy od inwestorów.
Mój czas jest standardowo podzielony na półgodzinne porcje, ale zdarzają się mini-spotkania, gdzie w ciągu kilkudziesięciu sekund uzyskuję bardzo cenne informacje (notuj, żebyś nie zapomniał). Tegorocznym bohaterem był dla mnie człowiek, który w ciągu jedenastu minut omówił cały rok osiągnięć kinematografii swojego pięknego i rozległego kraju, a do tego zaopatrzył mnie w komplet materiałów i paczkę płyt z nowymi filmami. Szacunek.
Chińska dziennikarka umawia się ze mną na wywiad. Ustalamy czas i miejsce, co skrupulatnie notuję, a ona nie. Pytam:
– Nie notuje pani?
– Nie, mam swój kalendarz w głowie.
Pewnej nocy akredytowany na festiwalu obcokrajowiec wracał do domu elegancką ulicą Antibes. Przechodził obok siedzącego na chodniku żebraka, który z zaangażowaniem wykonywał swój zawód. Zirytowany przechodzień pozwolił sobie na dosadną i powszechnie znaną sugestię pod adresem żebraka, którą wyraził w swym ojczystym języku. I tu nastąpił nieoczekiwany zwrot akcji. Żebrak zobaczył na piersi przechodnia festiwalowy identyfikator i odpowiedział w tym samym języku:
– Czy mamy w tym roku jakiś film w konkursie**?
*kofola – brunatny napój gazowany, który powstał w latach 60-tych w Czechosłowacji jako odpowiedź gospodarki socjalistycznej na napoje gazowane produkowane przez imperialistów; już w latach 50. w Jugosławii istniał podobny napój o nazwie cockta, a w Polsce w latach 70. pojawiła się polo cockta.
**http://www.pisf.pl/pl/kinematografia/news/polskie-filmy-w-programie-67-mff-w-cannes
Zdjęcie: Fot. Ericd@enwiki
07.07.2014