Aleksandra Różdżyńska
Zawsze jestem zaskoczona, kiedy spotykam wesołego psychiatrę. Na co dzień ci panowie i panie nurzają się przecież w smutnych duszach i rozpaczy swoich pacjentów – siłą rzeczy muszą nosić to w sobie. Przytłoczeni, żyjący w świecie teorii i nudni – to ostatnie przede wszystkim. Na każdy problem trzymają w zanadrzu radę z podręcznika i nazwę leku. Nie ma więc z nimi realnego kontaktu, czy jest się pacjentem, czy nie. Jeszcze niedawno nie wyobrażałam sobie, że psychiatra ma życie poza pracą i może na przykład mieć znajomych uprawiających inny zawód. Potem poznałam kilku wesołych psychiatrów, z którymi przeimprezowałam całe noce, popijając wódką rozmowy o polskiej literaturze. Śmialiśmy się głośno. Co za ulga! Jeśli kiedyś trafię do gabinetu któregoś z nich, będę wiedziała, że jestem w dobrych rękach.
Ale czujność pozostaje. Bo przecież psychiatra to człowiek, który wykonuje pozorną robotę – udaje, że pracuje. Przepisuje tabletki na głowę. Wszystko u pacjenta działa, wyniki krwi są dobre, reszta badań też, a że są jakieś blokady psychiczne – to już kaprys i lenistwo. Normalni ludzie nie mają na to czasu. Słyszę czasem takie opinie i to się niestety utrwala. – Nie kapuję, jak można wybrać zawód rzeźnika albo psychiatry, jeden z tych dwóch – mówi zawsze mój kolega. – Ginekologów jeszcze rozumiem, lubią sobie pozaglądać, mają ten odchył. Ale psychiatrzy? Żeby grzebać się w czyjejś psychice i wracać do domu, rozmawiać z dziećmi i oglądać telewizję? Tak łatwo się odciąć? Kiedy człowiek, z którym przed chwilą rozmawiałeś, stoi na skraju przepaści? Jak zostawić takie problemy w gabinecie i iść z kolegami do knajpy, wiedząc, że pacjent może w tym momencie popełniać samobójstwo? Trzeba być zimnym jak lód draniem, zadowolonym z siebie, nieprzeniknionym i kompletnie bez emocji, człowiekiem pozbawionym empatii. Wypisują te recepty, wysłuchują i „znają” odpowiedzi. Jakby wszyscy byli tacy sami. Może o to im chodzi, wysysają i czerpią z tego jakąś chorą energię, cholera wie – ciągnie Wojtek z lubością.
– Wiesz, oni gadają całe dnie z tymi psycholami, przytakują, wsłuchują się, więc muszą ich jakoś rozumieć. Nikt normalny by tego nie wytrzymał. Kto to potrafi? Tylko tacy, którzy też są lekko przetrąceni. Wiesz, o czym mówię – dodaje koleżanka z pracy. Zresztą, takie podejście pewnie znają wszyscy. Szukałam wśród przyjaciół anegdot o psychiatrach, zabawnych historyjek, które pokazałyby, że to normalni ludzie. Ale niestety, nikt u nich nie bywa, nie bywają też znajomi znajomych. Do terapeuty, owszem, się chodzi, bo to szlachetna, mozolna praca nad sobą. Do psychiatry trafiają tylko wariaci albo życiowo poturbowani biedacy.
Mówimy tu o pierwszych skojarzeniach, raczej ponurych i, powiedzmy, niezbyt wnikliwych. Ale takie przeważają. I, jak wiadomo, psychiatrzy, psycholodzy, przychoanalitycy – to ciągle zlewa się niektórym w jedno. Zamknięty świat ludzi, którzy mają dostęp do naszych myśli i wiedzą o nas więcej, niż my sami. To jest ten lęk: czy jak powiem, że na przykład lubię muzykę rockową na spotkaniu towarzyskim, to obecny tam akurat kolega psychiatra rozszyfruje mnie w sekundę i będzie już wiedział wszystko, łącznie z tym, że płakałam na koloniach i ściągałam na kartkówkach z fizyki? Jak zareaguje? Czy będzie mi dawał dobre rady, których nie chcę? Albo zachowa te wskazówki dla siebie, ale co sobie pomyśli, to jego? Wyśmieje mnie w duchu? Cokolwiek bym zrobiła – wiadomo, że zawsze coś kompromitującego się znajdzie. A może jednak nie? Może psychiatra po godzinach to też człowiek, który czyta książki, kupuje popcorn w kinie, korzysta z głupich promocji w supermarketach i za rzadko odwiedza mamę? Może koncentruje się przede wszystkim na swoich problemach i po prostu nie chce mu się analizować psychiki innych, bo to dla niego tylko praca? W tym cała nadzieja.
_
Aleksandra Różdżyńska – dziennikarka, felietonistka „Playboya”. Zajmuje się tematyką stylu życia i polskiego kina.
Zdjęcia w serwisie: www.stock.chroma.pl, www.123rf.com, archiwa autorów i redakcji