Anna Tanalska-Dulęba
Podejście systemowe w wersji konstrukcjonistycznej i narracyjnej bywa oskarżane o aetyczność. Mnie jednak wydaje się, że – paradoksalnie – pozwala ono budować aksjologię o charakterze quasireligijnym i pod tym względem, być może, nie różni się tak bardzo od innych „wyznań” psychoterapeutycznych.
Gdy mówię o „charakterze quasireligijnym”, nie mam na myśli metafizyki ani ontologii, lecz raczej pewien rodzaj duchowości, która jednak do żadnego konkretnego bytu metafizycznego się nie odnosi.
Słowami-kluczami byłyby tu „system” bądź „kontekst” i „odpowiedzialność”.
Oczywiście przyjmując odpowiedzialność jednostkową (a jest to założenie egzystencjalne), z konieczności ocieram się o ontologię, mianowicie o założenie o podmiotowym istnieniu suwerennej jednostki ludzkiej.
Otóż w obrębie takiej – mam nadzieję, że nikogo nie urażę – systemowej duchowości moralne jest to, co służy systemowi.
Tu dygresja: nasuwa się pytanie o charakterze ontologicznym: o ile, z przyzwyczajenia raczej, na ogół łatwo nam przyjąć, iż człowiek jako podmiot swoich działań po prostu istnieje, to jak istnieje system? Czy jest to tylko twór konceptualny, konstrukt zależny od tego, co uczynimy przedmiotem naszej uwagi, jak zarysujemy jej granice, czy też system istnieje jakoś w rzeczywistości od człowieka niezależnej, sam siebie niejako wyznaczając? Czy to tylko my, nadając znaczenie, wyznaczamy też tak zwane systemy, czy też czynią to niezależne od nas i zewnętrzne wobec nas relacje? A może nie jest to alternatywa typu „albo-albo”, lecz raczej „trochę tego – trochę tego”? Zdaję sobie sprawę, że odpowiedź na to pytanie zależy od przyjętych założeń ontologicznych i teoriopoznawczych oraz, jak sądzę, od tego też, jak każdy z nas przeżywa osobiste relacje ze światem zewnętrznym. Sama najchętniej przyjmuję tę ostatnią opcję – raczej za sprawą własnych preferencji intelektualnych niż na mocy jakichkolwiek dowodów. Powiedzmy, że na użytek niniejszego tekstu tak właśnie – nieradykalnie, trochę mętnie, trochę niejednoznacznie i niezdecydowanie – rozumiem system jako konstrukt powstający na styku tak zwanej rzeczywistości obiektywnej i naszej, ludzkiej fenomenologii. Czy jednak dobrostan takiego konstruktu mogę uczynić kryterium moralnym? Ten kierunek rozważań porzucę wszakże na razie, by zanadto nie rozwlekać tekstu pytaniami, na które nie mam odpowiedzi.
Zakres systemu jest sprawą wyboru, definicji: świat, Ziemia, świat istot żywych, ludzkość, ludzie, rodacy, sąsiedzi, rodzina…; system jest przestrzenią „rzeczy” i przestrzenią myśli „zmaterializowanej”, czyli opowieści. Jego elementy wciąż mienią się i przesuwają względem siebie, jak w kalejdoskopie.
Wolelibyśmy może raczej mieć do czynienia z układanką, gdzie umieszczenie brakującego elementu na właściwym miejscu kończy sprawę, zapewnia stabilność i pozwala odpocząć w poczuciu, że teraz wszystko jest jak należy. Terapie systemowe w czasach mojej młodości – strategiczna, strukturalna, czy nawet szkoła mediolańska, z jej najbardziej „zwariowanymi” interwencjami – były bliższe takiemu modelowi. Pacjent – indywidualny, rodzina – był postrzegany jako popsuta układanka, a zadaniem terapeuty było odtworzenie właściwego układu, odnalezienie brakujących fragmentów i należnych im miejsc, ewentualny rozwój natomiast przebiegał wedle ustalonych reguł. Terapeuta zaś był tu przewodnikiem w rozwoju i strażnikiem reguł. Ambitnym – powiedziałabym – ekspertem.
Jako terapeutka systemowa z przechyłem egzystencjalnym wolę to nowsze podejście, kalejdoskopowe, w którym co prawda nie ma ostatecznych odpowiedzi i rozwiązań, jest za to nieskończenie wiele możliwości, a każda z nich może być stabilna w określonych ramach, dopóki jakaś minimalna zmiana nie spowoduje, że wszystko znów się przemieści, obróci… i tak bez końca. I ciągle chce się zobaczyć, co będzie za kolejnym obrotem. Myślę też, że taka metafora jest bliższa rzeczywistości rodzinnej, zwłaszcza w czasach dzisiejszych, kiedy – tak przynajmniej nam się wydaje, ale tak też wydawało się od dawna każdemu kolejnemu pokoleniu – rzeczywistość społeczna zmienia się szybciej niż kiedykolwiek, a w każdym razie żadne pokolenie nie może już liczyć na to, że jego dzieci będą żyły w świecie, który będzie kopią „naszego” świata. Nie możemy nawet liczyć na to, że za naszego życia nie zajdą istotne jakościowe zmiany.
Nasuwa się wszakże pytanie: czy terapeuta ma naprawić cały układ, „gruntownie przeleczyć”, czy wystarczy może, że pomoże przesunąć jeden element, troszeczkę potrząśnie rodzinnym kalejdoskopem i pozwoli systemowi dostosować się do tej nowej perspektywy?
Czy terapeuta ma ułożyć całą układankę, czy wystarczy, że razem z rodziną obróci kalejdoskop o niewielki kąt – nie wiedząc kompletnie, a zatem nie biorąc w istocie odpowiedzialności, bo jej wziąć nie może, za to, jak się ułożą poszczególne elementy? Czy może wierzyć w – posługując się szacownym terminem z terapeutycznego lamusa – samorealizacyjną tendencję sytemu?
W tym kontekście przypomina mi się pewna interwencja terapeutyczna, która w naszym zespole wzbudziła żywe kontrowersje:
Zgłosili się rodzice kilkuletniego chłopca. Od wielu lat rozwiedzeni, każde z nich ułożyło już sobie własne życie, współpracują wychowując syna, ale ostatnio zaczęli mieć z nim kłopoty. Odbyło się kilka sesji, prowadziłyśmy je razem z koleżanką. Nasza interwencja sprowadziła się do paru zdroworozsądkowych porad czy sugestii; przy okazji niejako państwo wyklarowali sobie nieco ich aktualną relację. I tylko podczas drugiego czy trzeciego spotkania, jakby mimochodem powiedzieli nam, że pan od lat jest uzależniony od opiatów. Przy czym wyglądało na to, że kwestia ta nikogo przesadnie nie niepokoi: pan pracował, prowadził w miarę normalne (cokolwiek to słowo znaczy) życie, pani nie obawiała się powierzać mu syna i w ogóle żadne z nich nie traktowało sprawy jako problemu. Zarówno pierwsza, jak i obecna rodzina pana dostosowała się do tej szczególnej, wydawałoby się, okoliczności. Standardy znamy: nie prowadzi się terapii rodzinnej z osobami aktywnie zażywającymi środki zmieniające świadomość. Oprócz tego odium narkomanii! Miałyśmy do wyboru: odesłać państwa i nie udzielić im w tym momencie żadnej pomocy, albo pomóc im w tym zakresie, w jakim tego oczekiwali – w rzeczywistości zrobiliśmy nieco więcej, bo wyklarowaliśmy relację między nimi i porozmawialiśmy o miejscu uzależnienia w systemie – i liczyć na to, że dalej ten skądinąd stabilny system będzie sobie radził. Potrząsnęłyśmy leciutko kalejdoskopem, elementy ułożyły się w troszkę nowej konstelacji. Nie wiemy, co się stanie przy kolejnych obrotach. Po kilku spotkaniach państwo uznali, że sytuacja na tyle się poprawiła, iż dalej mogą działać samodzielnie.
Relacja z tej pracy wzbudziła żywą reakcję wśród członków naszego zespołu, przy czym sporo było głosów oburzenia i pytań: czy wolno nam było ograniczyć się do tego, co zrobiłyśmy? Czy wolno było nie żądać leczenia? Czy należało postawić warunki i w konsekwencji, być może, odmówić pomocy, czy lepiej było pomóc w tym zakresie, na jaki gotów był system?
Zauważyliście Państwo pewnie, że w swojej wypowiedzi od poziomów bardzo ogólnych, quasifilozoficznych przechodziłam do rozważań coraz konkretniejszych, aż do poziomu opisu przypadku. Kiedy pisałam, miałam wrażenie, że porządnie układam i dopasowuję do siebie elementy. Może jednak jest to tylko zbiór względnie luźnych elementów – uwag i myśli, – które, jeśli się lekko potrząśnie tym tekstem, ułożą się w nową konstelację, o innym znaczeniu?
_
Powyższy tekst jest nieco zmodyfikowaną wersją mojej wypowiedzi w ramach sesji tematycznej „Terapia rodzin w XX wieku” podczas Sympozjum Trzech Sekcji w 2011 roku.
25.04.2014
Zdjęcia w serwisie: www.stock.chroma.pl, www.123rf.com, archiwa autorów i redakcji