Anna Tanalska-Dulęba
Wstęp do dyskusji, czy praca online to wybawienie, czy zagrożenie dla relacji psychiatra-pacjent.
Nie będę pozorować neutralności. Od razu na początku wyznam, że nie lubię pracować online. Uważam też, że jest to gorsza – bo uboższa – forma pracy terapeutycznej i unikam jej, jak mogę (bywa, że koledzy zarzucają mi zacofanie). Zarazem zdaję sobie sprawę, że dziś, jeszcze względnie nowa i często przyjmowana z entuzjazmem, będzie się szerzyć w terapeutycznym świecie, aż w końcu stanie się codziennością, może nawet zyska przewagę i nikogo już nie będzie dziwić. Zamiast więc, jak to jest w zwyczaju starców i staruszek, narzekać na nowinki techniczne i wielbić dobre, stare czasy, postanowiłam, z lekka zachęcona przez Redaktora Naczelnego, zadbać o odrobinę refleksji nad zmianą.
Kiedy bowiem pytam superwizorów lub kolegów, czemu się zdecydowali na pracę online z tym czy innym pacjentem, często słyszę w odpowiedzi: „A czemu nie?”; a jeśli uda nam się chwilę porozmawiać, okazuje się niejednokrotnie, że mój interlokutor nie zastanawiał się nad znaczeniem tej decyzji dla procesu terapeutycznego, więcej nawet: nie dostrzegł, że ta ZUPEŁNIE NOWA forma pracy MA ZNACZENIE dla procesu terapii.
Była dostępna, możliwa, wygodna, niekiedy wygodniejsza nawet niż spotkanie osobiste, czemu by zatem nie skorzystać? Sama należałam do przeważającej, jak sądzę, grupy terapeutów, którzy oblężeni przez wirusa, kiedy było to uzasadnione sytuacją epidemiczną, niejako automatycznie przestawili się na komputery, smartfony, telefony i zaniedbali kwestię nowego kontraktu. Po niewczasie spostrzegaliśmy, że pacjent łączy się z nami na przykład z pociągu albo odziany dość niewyjściowo. Dopiero wtedy zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, że nowe warunki wymagają nowego kontraktu!
Zmiana, choć – wspomagana pandemią – nastąpiła bardzo szybko, niemal z dnia na dzień, pozostała prawie niezauważona. Terapeuci, którzy taką wagę przywiązują do settingu, do zmiany ustawienia foteli w gabinecie, do najmniejszego naruszenia ustalonej rutyny, przyjęli nowe medium jako coś absolutnie naturalnego – bo jest i da się użyć.
Jednak nie bez konsekwencji. Bo nie istnieje zmiana izolowana.
Zaczęłam od stwierdzenia, że praca online jest uboższa. Uboższość jest oczywista: zamiast trójwymiarowej osoby od stóp do głów widzę tylko, w najlepszym razie, płaski obraz twarzy i co najwyżej ramion. Sama też tylko tak jestem widziana. Jesteśmy zdani prawie wyłącznie na słowa, cała reszta komunikacji – przekaz niewerbalny – przestaje się liczyć. Nie ma zapachów. Nie ma wyboru – dotknąć, nie dotknąć, zbliżyć się czy oddalić. Nie muszę się obawiać, że pacjent mnie uderzy albo się do mnie przytuli. Nie wiem, czy ktoś badał kwestię działania neuronów lustrzanych podczas spotkania na ZOOM-ie czy SKYPE’ie: działają? nie działają? Co wobec tego z empatią?
To wymaga omówienia z pacjentem!
Należę do tego plemienia terapeutycznego, które przywiązuje ogromną wagę do faktu spotkania. Spotkanie terapeutyczne nie jest – nie ma być – spotkaniem podmiotu badawczego z przedmiotem badania, lecz spotkaniem dwóch osób. Ktoś, kto twierdzi, że spotkanie terapeutyczne online jest równie wartościowe, jak spotkanie na żywo, podchodzi do pacjenta jak do przedmiotu badania. Zaniedbuje aspekt egzystencjalny doświadczenia terapeutycznego.
Chodzi tu, raz jeszcze, o różnice w filozofii terapii: czy leczy moja wiedza o prawidłowościach i mechanizmach, czy relacja?
Nie mogę w pełni poznać i zrozumieć drugiego człowieka, ale mogę mu pozwolić przeglądać się we mnie jako w osobie i w moich na niego reakcjach niejako rozpoznawać siebie. W tym celu musimy jednak się SPOTKAĆ. I nie jest to wcale tylko pogląd zgniłych terapii humanistycznych. Nie bez powodu analitycy podejmują wieloletnią terapię, by w miarę możności oczyścić swoją psychikę; wierzą bowiem, że najlepszym narzędziem diagnostycznym jest własna reakcja na pacjenta, własne przeżycie spotkania z pacjentem.
Spotkanie zaś wymaga obecności. Obecność oznacza pełne zaangażowanie wszystkich zmysłów, myśli i uczuć. W spotkaniu uczestniczy cały człowiek – nie tylko od ramion w górę – w trzech wymiarach, ruchomy, z możliwością wybory pozycji, odległości, z zapachem, dźwiękami innymi niż tylko wypowiadane słowa…
Ekran, być może, wystarczy, kiedy drugi człowiek jest dla mnie przedmiotem oglądu i diagnozy tylko; kiedy zbieram dane, by na wyjściu „wypluć” diagnozę i, być może, zalecenie; kiedy relacja się ogranicza do analizy łańcuchów słownych i racjonalnego rozważania; kiedy sfera wyborów zachowania jest tak drastycznie ograniczona (nie)możliwościami technicznymi, a nie kontraktem tylko, który przecież w każdej chwili można (by) złamać.
Ale praca online jest też w pewnym sensie bogatsza: pacjent, po raz pierwszy podczas całej naszej współpracy, wpuszcza mnie do swojego domu (czasem do samochodu), do swojego świata. Jestem zdania, że terapeuta nawet online powinien pracować z gabinetu, podczas pandemii wszakże wielu terapeutów decydowało się pracować z domu, więc i my wpuszczaliśmy pacjentów do naszych światów.
To wymaga omówienia.
Praca online daje dodatkowe możliwości. Kiedy chcę przerwać spotkanie, nie muszę podejmować trudnej decyzji, wstawać i wychodzić. Mogę to zrobić jednym kliknięciem! Czy to zubożenie, czy wzbogacenie? I jedno i drugie?
To wymaga omówienia.
Odpowiedź na pytanie, czy pracować online, mieści się w odpowiedzi na pytanie, czy wartościowa jest tylko pomoc możliwie najlepsza, czy też lepsza jest jakaś pomoc, choćby niedoskonała, niż żadna. Czasami ta online jest jedyną możliwą (gdy na przykład pacjent mieszka w australijskim interiorze) lub najwłaściwszą z rozmaitych względów (gdy pacjent lub terapeuta musi wyjechać i z powodów merytorycznych lepiej jest kontynuować terapię online niż ją przerwać). Czasami stwarza nowe możliwości, które warto wykorzystać. Jednak podejmując się pracy online terapeuta winien sobie odpowiedzieć na pytanie, w imię czego to robi: czy dlatego, że jest najlepszym terapeutą na świecie i lepsza jego pomoc, choćby ułomna, niż czyjakolwiek inna (gdy np. potencjalny pacjent mieszka na sąsiedniej ulicy albo w innym dużym mieście, gdzie terapeutów dostatek); czy dla sławy; czy dla wygody; czy dla pieniędzy; czy by karmić swoje ego (gdy prosi o terapię ktoś, powiedzmy, z Nowego Jorku); czy dlatego, że w przypadku tego konkretnego pacjenta w tej konkretnej sytuacji jest to naprawdę najlepszy wybór.
Na marginesie: uważam – i przynajmniej część kolegów pracujących online się ze mną zgadza – że są grupy pacjentów, których do terapii online stanowczo przyjmować nie należy: to osoby doświadczające przemocy; osoby z poważnymi zaburzeniami osobowości; osoby zagrożone samouszkodzeniami bądź samobójstwem. Czasem trudno to ocenić podczas wstępnych konsultacji, tym bardziej, gdy przebiegają one online…
Nie chodzi o to, by nigdy nie pracować online, lecz o to, żeby dobrze wiedzieć i uczciwie, przede wszystkim przed sobą, przyznać, dlaczego to robimy (dla pieniędzy? dobrego zdania o sobie? dla wygody?).
Jednak człowiek jest z natury – przepraszam za wyrażenie – istotą społeczną, relacyjną, towarzyską. „Ja” kształtuje się wobec doświadczenia „nie-ja” (Freud, Kultura jak źródło cierpień; specjalnie odwołuję się do ojca-założyciela). Do rozwoju i odkrywania siebie – a tym jest terapia – potrzebuje INNEGO. Jakie „ja” będzie się budować w zetknięciu z kadłubkowym „nie-ja” z ekranu? Poprzestanie na kontakcie „ekranowym” pozbawia jego uczestników wsparcia całego procesu ewolucyjnego, większości tego, co się stało ludzkim zasobem w toku ewolucji. Chciałoby się wiedzieć (jeszcze raz Freud), co dla ekonomii libidinalnej oznacza sytuacja, w której człowiek zasadniczo jest zdany na samego siebie. Chciałoby się.
Jako osoba człowiek się staje, nabywa ludzkich cech jedynie w relacji, w kontakcie, w dialogu – nie tylko werbalnym. Potrzebujemy się poruszać, dotykać, zmieniać dystans. Stosunek do drugiego człowieka i postawa wobec niego konstruuje się na podstawie nie tylko i nie tyle jego słów i wyjaśnień, ile dzięki temu, że widzę, jak się porusza, jak zmienia pozycję, jak chodzi, jak podaje mi rękę lub jej nie podaje – JAK jej nie podaje, na przykład. Jak i gdzie patrzy, jak pachnie i jak obgryza paznokcie. W kontakcie online cała ta olbrzymia sfera znika. Nasz partner w rozmowie staje się coraz bardziej przedmiotem badania, a my dla niego – narzędziem.
Potrzeba przynależności, bliskości, kontaktu (ciepła, dotyku, zapachu) ukształtowała się u człowieka ewolucyjnie.
Terapia online uczy jak żyć w świecie pozbawionym tych jakości. By mogła uczyć dostatecznie dobrze, terapeuci muszą w pełni zdać sobie sprawę z tego, czym różni się kontakt na żywo od kontaktu zapośredniczonego siecią i ekranem. I tę różnicę uwzględnić.
Świat relacji online to świat bez ciał, bez cielesnego kontaktu. Może jednak przyszłość ludzkości to kontakt ekranowy przede wszystkim lub wyłącznie? Bo taki będzie biologicznie bezpieczniejszy, nieprzenikliwy dla zarazków, a prokreację będzie można załatwić metodami innymi niż seks? I może wobec tego my, terapeuci, koniecznie powinniśmy opanować umiejętność pracy online i korzystać jak najpełniej z wielu atrakcyjnych możliwości, jakich ta forma dostarcza? Bo tak będą wyglądały kontakty międzyludzkie?
I jeszcze jedno: przechodzenie od pracy na żywo do online i z powrotem sprzyja zacieraniu granic: nie zauważamy, że się rozstajemy. Świat sieci to świat bez granic, w którym zarazem jednym kliknięciem można zerwać kontakt. Nie trzeba wstawać i wychodzić; nie trzeba poczuć zerwania. Nie zmieniając miejsca i pozycji po prostu wymazuję cię z ekranu.