Antoni Jakubczyk
Kilka miliardów ludzi na ziemi już od czasów prehistorycznych czuje potrzebę modlitwy, nie tylko indywidualnej, ale także zbiorowej, na tyle głęboko, że można uznać, że nie ma życia ludzkiego bez jakiejś religii. Potrzeba ta jest na tyle silna, że przynajmniej na naszym terenie rzesze ludzi udają się w każdą niedzielę do kościoła, mimo że często odrzucają nauki tego kościoła i nie mają żadnego szacunku dla swojego proboszcza. Po prostu idą się wspólnie modlić (a także, co jest też ważne, wspólnie śpiewać) do najbliższego dostępnego miejsca. Nie ma tu odpowiedzi na pytanie, czy dzieje się tak, ponieważ czują w swojej głębokiej podświadomości (w nieświadomości zbiorowej) istnienie Istoty Wyższej, czy też potrzebują, żeby taka istota istniała, w związku z czym wytwarzają ją. Być może jest i tak i tak, a może tylko odczuwają uniwersalną potrzebę więzi z innymi, którą zapewnia dana religia .
Analogiczna potrzeba – wspólnoty, wyrażonej choćby wspólnym śpiewem występuje na stadionach piłkarskich. W związku z tym warto zastanowić się, jakie jest miejsce religijności w psychice ludzkiej, a także w psychopatologii. Religia jest niewątpliwie niezbędna człowiekowi do próby zrozumienia i nazwania tego, czego zrozumieć się (obecnie) nie da oraz prób opanowania tego, czego opanować się nie da (np. modlitwa o uniknięcie zagrożeń związanych z przyrodą i jej kataklizmami). Ten element jest pewną różnicą między religią, a stadionem piłkarskim.
Modlitwa daje też ludziom dużo innych korzyści: uspokojenie, ukojenie, czas do refleksji, nadzieję, zezwala też na przerzucenie części swojego cierpienia związanego ze stratą na zewnątrz. Zapewne pomaga w uruchomieniu wewnętrznych zasobów umysłu przez mechanizmy zbliżone do psychologicznych technik wizualizacji. To, jak ludzie nazywają obiekt czci oraz rodzaj liturgii, jest pochodną przede wszystkim miejsca urodzenia i tradycji tego miejsca, a to jak ludzie się modlą jest także zależne od możliwości aparatu psychicznego danej jednostki. W modlitwach powierzchownych mamy do czynienia z wypowiadaniem listy życzeń lub mechanicznym i przyspieszonym odmawianiem pacierzy. Przykładem może być modlitwa pewnej góralki, by Przenajświętsza Panienka przyszła i sprała po pysku jej chłopa. U głęboko zaburzonych chorych na schizofrenię można spotkać dziwaczne pojmowanie Boga (np. Bóg to czas). W stanie śmierci klinicznej ludzie relacjonują doświadczanie różnych rzeczy – niektórzy widzą światłość, inni postać Chrystusa albo Buddy, zależnie od wyznawanej religii. W objawieniach za życia też widać pewne prawidłowości. Muzułmanom nie objawia się Matka Boska. Niedawny „cud” w kraju muzułmańskim polegał na pojawianiu się cytatów z Koranu na ciele niemowlęcia. Można to wyjaśnić dwojako: albo ludzie doświadczają czegoś niezwykłego, co interpretują zgodnie ze swoją wiarą, albo też Istota Wyższa objawia się w sposób akceptowalny i lepiej zrozumiały dla danej jednostki
Mówiąc o Bogu ludzie posługują się językiem pasującym do kategorii ludzkich i przypisują mu ludzkie atrybuty (Boga należy chwalić, Bóg się cieszy, gniewa, jest miłosierny, trzeba go przepraszać, wybacza lub nie). Bóg nawet może płacić (Bóg zapłać). W religijnych rodzinach Bóg funkcjonuje jako dodatkowy członek rodziny (dzieci otrzymują przekaz, że Bóg wszystko widzi, nawet wtedy, kiedy rodziców nie ma w domu).
Na rozwój religijności mają wpływ różne uwarunkowania – może ona wynikać z wspomnianej wewnętrznej potrzeby lub może być pochodną wymogów środowiskowych, w tym wypadku jest ona powierzchowna, w niczym niedomagająca, ani nic nieutrudniająca, więc nie ma powodu, by się nią w tym miejscu zajmować. Również religijność wymuszona naciskami, czy wręcz przemocą jest powierzchowna i najczęściej kończy się buntem.
Religijność może być jednak połączona z psychopatologią lub wręcz być na usługach psychopatologii różnego rodzaju, i z taką religijnością spotykamy się czasami w pracy psychoterapeutycznej.
Religijność może być wykorzystywana do realizacji tendencji sadystycznych lub masochistycznych lub też wręcz do realizacji własnych dewiacji seksualnych. Przykłady można znajdować bardziej w mediach, sądach czy więzieniach, niż w gabinecie. Być może religijność jest w tych przypadkach próbą poradzenia sobie z nieakceptowanymi przez siebie samego skłonnościami i zapewne w wielu wypadkach jest to skuteczna sublimacja popędu. Bywa jednak, że nie jest to wystarczające i dewiacja ujawnia się po pewnym czasie, nawet racjonalizowana względami religijnymi (na przykład ksiądz traktujący seks ze swoimi parafiankami jako sakrament).
Religijność może być wbudowana w psychotyczne struktury stanowiąc systemy mechanizmów obronnych umożliwiających jakie takie utrzymanie się w rzeczywistości. Prawdopodobnie skrajny fanatyzm religijny jest takim systemem, chroniącym psychikę przed dezintegracją. Przykładem może być pacjent skierowany na leczenie psychiatryczne przez przełożonych z seminarium duchownego z powodu nadmiernej religijności. W szpitalu zdiagnozowano u niego anoreksję (wg pacjenta był to zwyczajny post), wykazywał przy tym nasilone cechy schizoidalne. Inny pacjent zgłosił się na terapię pragnąc wyleczyć się z jednej tylko rzeczy: seksualnych myśli na temat atrakcyjnych kobiet, z którymi miał do czynienia w pracy. W historii tego pacjenta występował sadystyczny ojciec. Pacjent związał się z sektą, a dalsze jego życie charakteryzowało się całkowitym zniewoleniem – żonę wybrał mu przywódca sekty na stadionie – kobiety i mężczyźni wyznaczeni do założenia rodzin zostali tam zgromadzeni i przywódca palcem kojarzył pary. Ponieważ w ciągu pierwszych lat małżeństwa nie mieli dzieci, przyznano im dwoje dzieci innej pary, która miała ich kilka. W późniejszym okresie urodziło im się własne dziecko, ale zostało im odebrane i przekazane następnej bezdzietnej parze. Nie trzeba wspominać, że pacjent ten był głęboko religijny, dużo czasu spędzał na modlitwach i surowo przestrzegał zasad swojej religii. Próby wskazania pacjentowi związku między traumatycznym dzieciństwem a obecnym jego życiem nie zostały przez niego przyjęte. Po trzech sesjach terapię przerwaliśmy. W tym wypadku religijność pacjenta prawdopodobnie uchroniła go przed głębszą dekompensacją psychiczną i zezwoliła na w miarę normalne funkcjonowanie zawodowe i społeczne, jednak kosztem skrajnego zniewolenia.
Inny pacjent z rozpoznaną psychozą schizofreniczną widział wyraźny związek między swoją religijnością, a stopniem oddalenia się od rzeczywistości zewnętrznej (dostrzegał, że w okresach mniejszej religijności był bardziej zaangażowany w świat realny i wyraźniej go postrzegał). Elementy religijne są często włączone w psychopatologię psychoz w postaci urojeń lub halucynacji. Sama religijność natomiast była często pomocna w opanowaniu objawów – modlitwa pomagała w radzeniu sobie z halucynacjami, psychotycznym lękiem, chroniła przed realizacją tendencji samobójczych. Religijność pozwala realizować wiele innych potrzeb pacjentów – mogli mieć zorganizowane wakacje, grupę rówieśniczą, a takie wydarzenia jak pielgrzymka było dla nich oprócz rozwoju duchowego również dużym wydarzeniem socjalnym. Udział w różnych wspólnotach staje się też quasi terapią. Oczywiste walory terapeutyczne ma też spowiedź. Znane są przypadki wyjścia z nałogu (alkoholizmu czy narkomanii) przez zaangażowanie się w ruchu religijnym. Religijność może dostarczać też poczucia wyższości nad innymi ludźmi na zasadzie poczucia wyższej moralności. Nie bez znaczenia dla niektórych jest możność korzystania z pomocy materialnej Kościoła. Z innych ubocznych korzyści głębokiej religijności należy wymienić organizację czasu, wyznaczenie pewnego rytmu (dziennego, tygodniowego czy rocznego – przykładem mogą być kółka różańcowe starszych kobiet).
Bywa też, że religijność służy do zwolnienia się z odpowiedzialności czy konieczności podjęcia decyzji i odpowiednich działań na zasadzie „Wola Boska”. Odpowiedzialność za swoje życie ulega tu projekcji na zewnątrz.
Do terapii zgłaszają się najczęściej osoby neurotyczne, u których religijność jest związana z wcześniejszymi traumami, a jednocześnie pełni specyficzne funkcje ułatwiające radzenie sobie z życiem i jego problemami. W zdecydowanej większości przypadków wiodącym motywem był brak dobrego ojca. Często w rodzinach tych pacjentów nie było tradycji religijnych, oni sami z siebie zwracali się w kierunku kościoła, szukając (w mojej interpretacji) rekompensaty za przebyte traumy i znajdując ją w postaci ojca (rodzica) zastępczego – „Boga Ojca” oraz księdza (ojca). Alternatywnie mogli zwrócić się w kierunku narkotyków, alkoholu, przestępczości, czy innej antysocjalnej subkultury, albo do harcerstwa (co jest niewątpliwie pozytywnym rozwiązaniem). Sadzę, że w wielu wypadkach mądry przewodnik duchowy wypełni tę funkcję na tyle skutecznie, że ci ludzie nie staną się pacjentami.
U znanych mi neurotycznych pacjentów postać szatana nie odgrywała istotnej roli. Szatan występował często w produkcjach pacjentów schizofrenicznych lub psychotycznie depresyjnych. Nie miałem też styczności z wyznawcami satanizmu (który też jest religią), mogę tylko domyślać się, że jest to skrajna forma rebelii przeciwko tradycyjnej religijności.
W trakcie terapii moich pacjentów starałem się absolutnie w żaden sposób nie ingerować w ich religijność. Okazało się to jednak niemożliwe. Istniało kilka obszarów, w których podejście terapeutyczne stało w sprzeczności z ich religijnymi przekonaniami. Obszarem oczywistym jest stosunek do seksualności, o ile w żaden sposób nie ingerowałem w zasady zachowania dziewictwa, dotrzymywania wierności, czy zasady jednego tylko partnera, to w stosunku do masturbacyjnych poczuć winy już interweniowałem – najczęściej interwencja taka polegała na komentarzu, że jesteśmy stworzeni jako istoty biologiczne, cielesne, mamy swoje hormony, potrzeby, napięcia. Przy takiej interwencji pacjent doświadczał również braku krytyki czy potępienia, a nawet spodziewanego obrzydzenia i odrzucenia ze strony terapeuty, co pomagało w uwolnieniu od poczuć winy. Kościół co prawda różnicuje masturbacje na mniej grzeszne, wynikające z kompulsji psychicznej i bardziej grzeszne, wynikające z biologicznego popędu. Kryteria takiego podziału są mi nieznane.
Drugim ważnym obszarem sprzecznym z religijnymi przekonaniami pacjenta jest grzeszenie myślą. Idea grzeszenia myślą daje w efekcie konieczność uruchomienia mechanizmów wypierania dużym kosztem energii psychicznej. Ponadto treści wyparte, jak powszechnie wiadomo, nigdy nie nikną całkowite i działają z poziomu podświadomości będąc podstawową przyczyną nerwicy. U pacjentów z tej grupy bardzo ważnym i często używanym wyrażeniem jest „powinienem/powinnam”. Słowo to jest najczęściej używane przez rodziców i nauczycieli, a także księży i katechetów w sytuacjach, kiedy dziecko coś zrobiło źle, niewłaściwie. Używane nadmiernie sprzyja rozwijaniu „fałszywego ja”. W swojej pracy absolutnie nie używam tego słowa, a na pytania pacjentów „co powinienem/powinnam?” odpowiadam, że w moim gabinecie takie słowo nie występuje, wyjaśniając dlaczego. Szczególnie trudną myślą, będącą myślą „grzeszną” jest życzenie komuś śmierci. Pacjenci mają dużą trudność z wypowiedzeniem takiej myśli, staram się więc początkowo nie używać słowa śmierć w swoich interpretacjach, zamiast tego mówię coś w rodzaju „czy pojawiały się myśli, że lepiej by było gdyby danej osoby (ojca alkoholika, psychotycznej matki itp.) nie było?” Dopiero w późniejszym okresie interpretuję tę myśl jako zakamuflowane życzenie śmierci. Istotnym elementem w tym obszarze jest przykazanie „czcij ojca i matkę swoją”, tutaj ważnym elementem terapii jest uświadomienie sobie przez pacjenta, że rodzice muszą jednak zasłużyć na to, by ich czcić i pacjenci muszą pogodzić się z tym, że rodzice tacy byli, bo nie umieli inaczej, mieli przecież swoich rodziców. Idealnym rozwiązaniem wydaje się być wybaczenie z jednoczesnym zmierzeniem się z przebytymi urazami i odcięciem się od nich, cel ten jest niezwykle trudny do osiągnięcia i przeważnie udaje się go osiągnąć tylko częściowo.
Z koncepcją grzeszenia myślą jest związana konieczność „pracy nad sobą”, czy „walki z sobą”, u moich pacjentów bywał to częsty motyw. W pracy z nimi w tym obszarze zmierzam do tego, by pacjent uzmysłowił sobie, że w walce z samym sobą musi on zawsze przegrać, musi zniszczyć jakąś część siebie samego, a bardziej dla niego pomocne będzie zrozumienie i akceptacja tych części siebie, a dopiero potem łatwiej będzie je kontrolować (ale nie niszcząc).
Trzecim ważnym obszarem niemożności pogodzenia podejścia terapeutycznego z religijnym jest cierpienie. U osób religijnych cierpienie trzeba znosić, jest ono wartością samą w sobie, ma ono uszlachetniać – „trzeba dźwigać swój krzyż”. Jednak wśród moich pacjentów nie zaobserwowałem u nikogo uszlachetniającej wartości cierpienia – wprost przeciwnie – cierpienia, które przebyli były traumatyczne, mające negatywny wpływ na ich rozwój. Cierpienie może stać się jednak źródłem swoistej satysfakcji, poczuciem posłannictwa. Osiągnięcia czy przyjemności nieokupione cierpieniem tracą na wartości, wręcz stanowią źródło poczuć winy jako niezasłużone. Jedna z moich pacjentek niszczyła wszystko to, co napisała bez trudu, a ponieważ wszystko, co stworzyła było bez trudu (była członkiem MENSY), to nie była wstanie nic ocalić. Inna pacjentka wspominała swoje rozterki przy chęciach zjedzenia loda czy ciastka w dzieciństwie oraz straszne poczucie winy z tym związane. Rolą lekarza, terapeuty, jest – wręcz przeciwnie – łagodzenie cierpienia. Ale w terapii nie da się uniknąć konfrontacji z wcześniejszym cierpieniem, pacjent musi je przeżyć w warunkach bezpiecznych i kojących je. Moja interwencja polega na konfrontacji z rzeczywistością na zasadzie „ czy rzeczywiście miała Pani korzyści z tego cierpienia?” lub „czy rzeczywiście stał się Pan szlachetniejszy?”. W wyniku refleksji po takiej konfrontacji zdarzało się, że pacjenci podejmowali kroki w kierunku złagodzenia cierpienia (np. odseparowanie się od sadystycznego małżonka).
Jak wspomniałem, u tych neurotycznych pacjentów obserwuje się przeniesienie różnych emocji na Boga. W trakcie terapii emocje te ulegają przemieszczeniu na osobę terapeuty – np. w postaci oczekiwania jakiejś rewelacyjnej interpretacji, która w cudowny sposób odmieni życie pacjenta. Do takich emocji przemieszczonych z Boga na terapeutę należy też poczucie wstydu lub też oczekiwanie kary (często w postaci wyrzucenia pacjenta z terapii). Jedna z pacjentek stwierdziła kiedyś: „jak przyjmuję tę tabletkę od Pana, to czuję się jakoś lżej (zupełnie jak po przyjęciu komunii). Inna wyraziła się na temat mojej osoby: „wierzę, że Pan (terapeuta) czuwa nade mną, tak, żeby mi się nic złego w czasie tej terapii nie wydarzyło”, jeszcze innej śnił się papież mający wyraźnie moje cechy. Ale w momencie pojawienia się takiego przeniesienia na terapeutę możemy już spokojnie nad nimi pracować, staje się to już rutyną pracy w terapii psychodynamicznej. Pomocne w urealnianiu przeniesienia były takie moje interwencje jak: „Gdyby w tym, co Pan/Pani mówi, słowo Bóg zastąpić słowem rodzic (lub słowem mój terapeuta), to twierdzenie to byłoby równie prawdziwe”.
Druga częsta moja interpretacja polega na stwierdzeniu: „Przypisuje mi Pan takie cechy, jakie kiedyś przypisywał Pan Bogu (lub przypisuje je Pan/Pani teraz). Jeszcze jeden przykład: pacjentka zapytała mnie, czy możliwy jest koniec terapii, ponieważ nie ma już objawów i zaangażowała się dobry związek. Po ustaleniu końca terapii w terminie 6 mies. pacjentka zaczęła mieć obawy, że spotka ją kara ze strony Boga za swojego rodzaju „zdradę” i zaangażowanie emocjonalne w mężczyznę. Ponownie zinterpretowałem to jako emocje ludzkie odnoszące się do mojej osoby, bez konieczności mieszania w to Boga.
Na pewnym etapie terapii pojawia się u pacjenta dylemat (czasami wyrażony nawet wprost) – czy być zdrowym, czy pozostać wierzącym. Wówczas również interweniuję, mówiąc, że można być jednocześnie i zdrowym, i wierzącym, ale może w nieco inny sposób (nie używam słowa „bardziej dojrzały”, bo byłaby to krytyczna ocena pacjenta). Pojawia się też świadomość, że wiele rzeczy przypisanych Bogu to są w rzeczywistości własne wewnętrzne konstrukty, a w dalszym postępie terapii możliwa staje się akceptacja tych konstruktów. W tym momencie celem psychoterapii staje się oddzielenie Boga od postaci rodziców czy terapeuty. Dopiero wtedy wiara może stać się bardziej głęboka. Jednej z pacjentek, wyrażającej obawy, że terapia może odciągnąć ją od wiary powiedziałem, że religijność i wiara mają dwie warstwy – warstwę psychiczną, związaną z osobistymi doświadczeniami z życia, którą tu się zajmujemy oraz warstwę duchową, którą się w terapii nie zajmujemy, a rozwiązanie warstwy psychicznej może spowodować pogłębienie warstwy duchowej. W jednym przypadku obawa przed zepsuciem wiary lub religijności przez terapię, już na samym początku spowodowała decyzję pacjenta o ograniczeniu leczenia swojej nerwicy (OCD) jedynie do farmakoterapii, co zresztą uznałem, prowadząc go jedynie farmakologicznie, ale w czasie kilku wizyt lekarskich podałem kilka interpretacji łączących jego objawy z sadystycznym i niszczącym ojcem. Nie odważyłem się na pokazanie mu związku między jego religijnością a postacią ojca, a związek ten był wyraźny, ponieważ postrzegał on Boga jako karzącego i surowego.
W terapii trudnością może być zachowanie neutralności i kontrolowanie przeciwprzeniesienia pochodzącego z własnych przekonań religijnych terapeuty, co może prowadzić do wdawania się w antyterapeutyczną dyskusję z pacjentem na tematy światopoglądowe. Dlatego w gabinecie nie powinno być żadnych akcentów religijnych (ale też na przykład politycznych). W mojej pracy terapeutycznej zawsze starałem się unikać postawy rywalizacji z instytucją Kościoła, jednakże nie zawsze było to możliwe w pełni. W miarę postępu terapii malało na przykład zaangażowanie pacjentów we wspólnocie, zmniejszała się częstość ich spowiedzi czy regularność chodzenia do kościoła. Sądzę, że było to wynikiem zmniejszenia neurotycznej części funkcji religijności. Efektem terapii było też przyjęcie na siebie większej odpowiedzialności za swoje życie i swoje decyzje, bez zrzucania odpowiedzialności na Boga.
Mam tu osobistą satysfakcję zawodową z faktu, że moi pacjenci do końca terapii nie wiedzą czy jestem wierzący. Zdarza się nawet, że zadają mi wprost pytanie o to. Odpowiadając uciekam się do prof. Leszka Kołakowskiego, że nie odpowiem na to pytanie, ponieważ Bóg już i tak to wie (niezależnie od tego czy on istnieje, a jeżeli go nie ma, to być powinien). Nie zdarzyło się by taka odpowiedź nie była wystarczająca.
22.04.2014
Zdjęcia w serwisie: www.stock.chroma.pl, www.123rf.com, archiwa autorów i redakcji